Trudno napisać coś lepiej, jeśli
wcześniej pisał już o tym Gunia- to właśnie on pokusił się o wstęp, a
jednocześnie celne podsumowanie zbioru Zdanowicza. Zachowam się jednak nieodpowiedzialnie
i wrzucę do tego worka kilka swoich kukiełek.
Pierwsza rzecz, która mnie
uderzyła po rozpoczęciu lektury to
plastyczny, alegoryczny i sugestywny język. Wiedząc, że autor jest stosunkowo
młodą osobą (choćby w odniesieniu do mojej rozszalałej metryki haha), widać tu
ogromną dojrzałość, wyczucie i rytm. Już pierwsze słowa czarują, hipnotyzują ,
ekscytują. Wciągają w odmęty ukrytych zaświatów nieistnienia, kleją się do naszych myśli jak
wata cukrowa, jednak nie słodzą jak ona.
Z ogromnym realizmem wskazują wysączające się ciemności i niebyt zza kotary przykrytej warstwami
iluzji. Sposób prowadzenia narracji nie daje zaczerpnąć tchu. A rzeczywistość,
którą nam się tu sprzedaje wywołuje
niemalże mdłości- tak jest prawdziwa i tak różna od tego, co wydaje nam się
prawdą. Albo co przywykliśmy nazywać prawdą.
Nie znajdziemy tu pocieszenia,
zwycięstwa dobra nad złem. Dostaniemy dogmat, który zdzieli między oczy i
posadzi ciężko w fotelu. Dlaczego jest tak wstrząsający? Otóż dlatego, że istnieje
wysokie prawdopodobieństwo TEJ prawdy. Nie
wiem czy wszyscy są na nią gotowi . Nie wiem czy człowiek jest w ogóle gotowy
na coś tak nie zgodnego z wiarą we własną wyjątkowość. Bo jak pogodzić się z
faktem, że być może jesteśmy jednym bytem podzielonym na wiele wcieleń? Inaczej
egzystencja tego bytu byłaby skazana na szaleństwo i zagładę. Być może jesteśmy
tylko postaciami ze snu (marzeń?) lub marionetkami sterowanymi umysłem nieznanego istnienia.
Istnień (Istot) przewrotnie wcielających nas w role, których najbardziej się
boimy…
Mnie już można pościerać...
OdpowiedzUsuńCzyli lektura zadziałała jak trzeba ;)
Usuń