Powieść pisana jest
charakterystycznym, gawędziarskim stylem Kinga. To zdecydowany atut bo nikt tak
jak on nie potrafi snuć opowieści o życiu zwykłej rodziny, o sennych miasteczkach, w których toczą się większe i
mniejsze dramaty, w których radości przeplatają się z troskami i tragediami. O
dzieciństwie, przyjaźniach i splotach wydarzeń kształtujących losy
bohaterów. Czy i tym razem udało mu się
wykreować świat pochłaniający czytelnika?
Przez sporą część autor czaruje
nas obietnicą wydarzeń, które już-już mają nastąpić. Niemal czujemy mrowienie
na skórze, wiemy, że coś się stało, coś się stało na pewno ale to jeszcze nie
czas na uchylenie drzwi. Obietnica odpowiedzi mami nas, zwodzi i nęci. Przyglądamy się życiu Jamiego na łonie
rodziny, patrzymy jak pada na niego cień wielebnego Jacobsa i pomimo, że w
przyszłości obiorą różne kursy, pozostaną złączeni do końca swoich dni. W jaki sposób? Co sprawi, że pomimo oporów ,
obaw i niechęci, ostatecznie Jamie stanie z Wielebnym ramię w ramię? Jeśli
dotrwacie do końca możecie się zdziwić.
Ja dotrwałam bo lubię Stefka. Naprawdę
gościa lubię bo czytając jego powieści (oczywiście opowiadania jak najbardziej też)
brakuje mi tylko rozpalenia ogniska i opiekania kiełbasek- to w takiej scenerii
najlepiej słucha się świetnych opowiadaczy, a takim właśnie jest.
Bezsprzecznie. Tym razem jednak poczułam ukłucie zawodu. Zakończenie wyszło
niezwykle blado na tle obietnicy składanej przez kilkaset stron. I jak powieść czyta się jednym tchem, tak
ostatnie sceny z wizją zaświatów wyszły niemal groteskowo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz