Wydawnictwo Dom Horroru, chociaż
jeszcze w powijakach, po raz kolejny pokazuje, że jak się chce to się da. Wydanie
,,Zgrozy w Innswich” jest doskonałym przykładem na książkę doskonałą- sztywna,
lśniąca okładka, strony z grubszego papieru, solidnie sklejone, poręczna
zakładka i czcionka na tyle duża by nie męczyć wzroku. Bardzo sympatyczna dedykacja autora i moja
osobista ,,dwójeczka” od wydawcy całkiem
przyjemnie wzburzyła mi krew niczym Martini wieczorową porą. Już samo trzymanie
w dłoniach daje przyjemne odczucia, zapowiada jeszcze większą przyjemność
podczas lektury. Czy tak się stało? Czy pomysł Lee to dobry pomysł? Czy mnie porwało?
Lee wprowadza nas zgrabnym
wstępem, w którym przedstawia swoje uwielbienie dla Lovecrfta. Właściwie
potwierdza to, czego czytelnik zdążył
się już domyślić- łudząco podobny tytuł do ,,Zgrozy w Dunwich”, dedykacja
dla Wendy , trochę tylko mylące są te
macki na okładce ale po przeczytaniu całości, jakoś to przełkniemy.
Początkowo wyraźnie widać jak
autor świetnie utrzymuje styl swojego mistrza. Pastisz rewelacyjny- bawiłam się
doskonale rozpoznając szczegóły pierwowzoru, uśmiechając się nad zmienionymi
nazwami i imionami. Bawiło mnie również to, że postanowił wyciągnąć miasteczko
z nędzy i upadku reperując jego stan rządowymi dotacjami. Dotarłam do momentu,
gdzie jednak nie wytrzymał i musiał doprawić historię odrobiną perwersji i
dziwności. Wiadomo, że Edward i perwersyjny horror to jak Elvis i brylantyna
wobec czego zaczęłam obmyślać czy będzie więcej Lee w Lovecrafcie czy
odwrotnie. A jak było?
Stylistyka mistrza została
utrzymana, natomiast treść zdecydowanie przechyliła się w stronę upodobań
drugiego pana. Nie było tu już tajemniczości, obawy przed tym co już-już ma się
wydostać na zewnątrz, a jednocześnie staramy się zrobić wszystko by tego nie
ujrzeć. Wiemy, że dostrzeżenie tego, co niestety przeczuwamy odbierze nam
rozum. Wiemy też, że jedynym wyjściem jest ucieczka bądź śmierć. Wszystko jest ,,plugawe” i ,,nikczemne”- te
słowa są u mnie nierozerwalnie połączone z Lovecraftem i nic już tego nie
zmieni. ,,Aura osobliwej, uśpionej nikczemności” jest tylko jego. I właśnie to
udowodnił Lee. Nie wiem czy to świadomy zabieg, jednak różnice były coraz
bardziej dostrzegalne. Nikczemne istoty przestały być tajemnicze, skryte w
mrokach, zło stało się realne, a bohater wcale nie był skazany na zagładę.
Całkiem sprawnie radził sobie z przeciwnościami i rozwiązywaniem kolejnych
zagadek. Oprócz siebie udało mu sie również pomóc innym. Oczywiście niewielka dawka ekstremalności
musiała się pojawić. I bardzo się cieszę, że tylko niewielka jak na Lee.
Wszystko to jednak dało inny wymiar
grozy.
Czy zatem warto przeczytać? Jak
najbardziej tak. To, że Lee podszedł do tematu inaczej, nie znaczy, że jest to
złe. Znaczy tylko tyle, że Lovecraft nadal jest żywy, nadal inspiruje i wpływa
na dzisiejszą kulturę. A, że jest jedyny i niepowtarzalny? Cóż. Wszak ,,wszystkie ścieżki prowadzą do
Lovecrafta”.
Świetnie napisana recenzja. Miła niespodzianka od wydawcy :) No i właśnie trafnie napisałaś ,,jak się chce, to się da'' Da się wykonać książkę której jakość spełnia oczekiwania czytelników!
OdpowiedzUsuńMam zamiar zapoznać się z twórczością autora.
OdpowiedzUsuń