piątek, 7 lipca 2017

,,Zgroza w Innswich" Edward Lee

Wydawnictwo Dom Horroru, chociaż jeszcze w powijakach, po raz kolejny pokazuje, że jak się chce to się da. Wydanie ,,Zgrozy w Innswich” jest doskonałym przykładem na książkę doskonałą- sztywna, lśniąca okładka, strony z grubszego papieru, solidnie sklejone, poręczna zakładka i czcionka na tyle duża by nie męczyć wzroku.  Bardzo sympatyczna dedykacja autora i moja osobista ,,dwójeczka” od wydawcy  całkiem przyjemnie wzburzyła mi krew niczym Martini wieczorową porą. Już samo trzymanie w dłoniach daje przyjemne odczucia, zapowiada jeszcze większą przyjemność podczas lektury. Czy tak się stało? Czy pomysł Lee to dobry pomysł?  Czy mnie porwało? 




Lee wprowadza nas zgrabnym wstępem, w którym przedstawia swoje uwielbienie dla Lovecrfta. Właściwie potwierdza  to, czego czytelnik zdążył się już domyślić- łudząco podobny tytuł do ,,Zgrozy w Dunwich”, dedykacja dla  Wendy , trochę tylko mylące są te macki na okładce ale po przeczytaniu całości, jakoś to przełkniemy.



Początkowo wyraźnie widać jak autor świetnie utrzymuje styl swojego mistrza. Pastisz rewelacyjny- bawiłam się doskonale rozpoznając szczegóły pierwowzoru, uśmiechając się nad zmienionymi nazwami i imionami. Bawiło mnie również to, że postanowił wyciągnąć miasteczko z nędzy i upadku reperując jego stan rządowymi dotacjami. Dotarłam do momentu, gdzie jednak nie wytrzymał i musiał doprawić historię odrobiną perwersji i dziwności. Wiadomo, że Edward i perwersyjny horror to jak Elvis i brylantyna wobec czego zaczęłam obmyślać czy będzie więcej Lee w Lovecrafcie czy odwrotnie.  A jak było?




Stylistyka mistrza została utrzymana, natomiast treść zdecydowanie przechyliła się w stronę upodobań drugiego pana. Nie było tu już tajemniczości, obawy przed tym co już-już ma się wydostać na zewnątrz, a jednocześnie staramy się zrobić wszystko by tego nie ujrzeć. Wiemy, że dostrzeżenie tego, co niestety przeczuwamy odbierze nam rozum. Wiemy też, że jedynym wyjściem jest ucieczka bądź śmierć.  Wszystko jest ,,plugawe” i ,,nikczemne”- te słowa są u mnie nierozerwalnie połączone z Lovecraftem i nic już tego nie zmieni. ,,Aura osobliwej, uśpionej nikczemności” jest tylko jego. I właśnie to udowodnił Lee. Nie wiem czy to świadomy zabieg, jednak różnice były coraz bardziej dostrzegalne. Nikczemne istoty przestały być tajemnicze, skryte w mrokach, zło stało się realne, a bohater wcale nie był skazany na zagładę. Całkiem sprawnie radził sobie z przeciwnościami i rozwiązywaniem kolejnych zagadek. Oprócz siebie udało mu sie również pomóc innym.  Oczywiście niewielka dawka ekstremalności musiała się pojawić. I bardzo się cieszę, że tylko niewielka jak na Lee. Wszystko  to jednak dało inny wymiar grozy.
Czy zatem warto przeczytać? Jak najbardziej tak. To, że Lee podszedł do tematu inaczej, nie znaczy, że jest to złe. Znaczy tylko tyle, że Lovecraft nadal jest żywy, nadal inspiruje i wpływa na dzisiejszą kulturę. A, że jest jedyny i niepowtarzalny? Cóż.  Wszak ,,wszystkie ścieżki prowadzą do Lovecrafta”.

2 komentarze:

  1. Świetnie napisana recenzja. Miła niespodzianka od wydawcy :) No i właśnie trafnie napisałaś ,,jak się chce, to się da'' Da się wykonać książkę której jakość spełnia oczekiwania czytelników!

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam zamiar zapoznać się z twórczością autora.

    OdpowiedzUsuń