Angielska powieść podszyta gotykiem, nastrojowa i
nostalgiczna, duszna od zapachu wilgoci i mglistych oparów, spowita leciutką
nutką tajemnic sprzed lat. Tajemnic, które mogłyby się stać głównym tematem tej
historii, a jednak autor zastosował zmyślny zabieg i wyprowadził nas na
zupełnie inne bezdroża. Trzymając nas za rękę byśmy się nie zgubili, nie dali
porwać przypływowi wprowadza nas w świat dwóch chłopców- Andrew (nie wiadomo
dlaczego nazywanym Hannym) prawdopodobnie autystyka i jego brata, który jest narratorem.
Wsiąkamy w ich dzieciństwo i świat pełen niedopowiedzeń, domysłów, niepewności, moralnych rozterek i fanatyzmu religijnego.
Apodyktyczna, głęboko wierząca matka podporządkowuje sobie
niewielką grupkę wiernych po śmierci proboszcza Wilfreda. Całe jej życie
wypełnia modlitwa i wiara w uzdrowienie Andrew. Typowa dewotka chłoszcząca
słowem bożym jak rózgą, nie znosząca najmniejszego sprzeciwu jest najbardziej
charakterystyczną postacią tej powieści. Nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego
jej towarzysze tak ślepo za nią podążali, bo chociaż na początku wywoływała we
mnie tylko uczucie pobłażliwości tak pod koniec miałam ochotę ją wytarmosić za
kudły. Zdecydowanie jest mocnym przykładem na to, jak wiara może zaślepić,
zdeterminować i ogłupić. Po drugiej stronie tej barykady stoją jej synowie- jak
marionetki wykonujący polecenia matki jednocześnie milczący świadkowie
wszystkiego, co się wydarzyło.
Po
kilku latach przerwy zgromadzenie postanawia wybrać się na pielgrzymkę w
tytułowe Pustki, gdzie znajduje się źródełko mające moc cudownego uzdrawiania.
Towarzyszy im nowo przybyły proboszcz, który zdaje się mieć własne tajemnice, a
jednocześnie z żywym zainteresowaniem obserwuje poczynania swoich parafian. Bez
słowa skargi przyjmuje krytykę jaką częstuje go bezustannie pani Smith, w
pewnych momentach sprawia wrażenie, jakby wiedział znacznie więcej niż chciałby
powiedzieć. Niestety potencjał tej postaci nie został rozwinięty. Po dotarciu na miejsce kluczowym wątkiem
staje się chęć uzdrowienia Andrew. I chociaż pojawia się mnóstwo pobocznych
wątków, żaden z nich nie zostanie dociągnięty do końca. Jakby autor się z nami
droczył. Pojawiają się ciemne typy, zagadkowa dziewczyna,
rozbudzająca ciekawość legenda o czarownicy, dom z interesującą historią, osobliwe
przedmioty, zagubiony pamiętnik. Taki potencjał i nic z tego. Pustki, gdzie od stuleci ginęli
ludzie nie dadzą jasnych odpowiedzi. Uchylą rąbka tajemnicy, by następnie
zabrać i to przy najbliższym przypływie.
I jedyne co pozostanie to ,,niewiarygodnie skisły smród wdzierający się
w nozdrza subtelnymi warstwami obrzydliwości”.
Pod
koniec Hurley wymierza policzek zabobonnej wierze, niemalże się z
niej naśmiewa. Wybiera zakończenie, które nie pozostawi złudzeń- życie to cykl,
dziwne zdarzenia, które niekoniecznie muszą się ze sobą łączyć, a cuda nie
koniecznie czyni Bóg. Sprawi, że sami zwątpimy co w tej historii było
prawdziwe, co dopowiedziała wyobraźnia
chłopców, a co wykreowało to piekielne wybrzeże.
Powieść
zostawiła we mnie spory niedosyt, wciąż nie mogę sobie poukładać pewnych
wątków, kilka z nich chętnie widziałabym bardziej rozbudowane. Z wielkim trudem
zakwalifikowałabym tą powieść do grozy, było blisko, bardzo blisko, ale
tylko się o nią otarła. Dla tych, którzy lubią mżawkę, ryk morza, klimat, który
bardzo często kojarzył mi się z ,,wichrowymi wzgórzami” warte przeczytania.
Jeśli jednak chcesz się bać, poczuć gęsią skórkę- zdecydowanie odradzam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz